niedziela, 14 kwietnia 2013


„Wszyscy strasznie spinamy się , aby być jacyś. Codziennie rysujemy siebie, dolepiamy do siebie klejem kolejne kartki, zdjęcia, wrysowujemy się w ramki, aby poczuć że jesteśmy czymś więcej niż imieniem i nazwiskiem.”



Dzień z życia obywatela – licealisty.
     Godzina 7.30 Za 6 min mam autobus. To czy zdążę to jak los na loterii. Weźmy pod uwagę kilka najbardziej prawdopodobnych przypadków.
    Szczęśliwie dotarłam na przystanek i pozostała mi jeszcze chwila oczekiwania. Pomijając fakt, iż na dworze jest -10 stopni, to mogłabym stać tak dłuższą chwilę i podziwiać piękne widoki, które i tak widzę na co dzień i znam na pamięć. Czekam więc 5 min, 10 min, 15 min… Jestem człowiekiem o słabych nerwach i właśnie nadszedł moment, kiedy moja cierpliwość dobiegła końca.  Autobus zwyczajnie nie przyjechał. Podejrzewam, że nie ma to logicznego wytłumaczenia. Jednak, co jest teraz najważniejsze – lekcje rozpoczynają się za parę minut, a żeby dostać się do szkoły muszę pokonać 10 km. Zastanówmy się chwilę, co jest bardziej niszczące – pretensje taty po tym, jak obudzę go o tej porze, aby mnie podwiózł, czy okropny przeszywający wzrok nauczycielki, kiedy spóźnię się na pierwszą lekcję? Nie ma wątpliwości, dzwonię do Taty. 
    Przypadek numer dwa. Autobus przyjechał na czas, wsiadam, jadę. O tej porze zazwyczaj jest zaledwie garstka ludzi, więc spokojnie mogę sobie wybrać jakieś odpowiadające mi miejsce. Prędkość, z jaką się przemieszczamy nie powala na kolana, ale przynajmniej jadę. Parę minut później zatrzymujemy się na przystanku i kierowca oznajmia nam, że autobus nie ruszy, popsuł się, a on nie wie, co z tym zrobić. Oczywiście, na podstawienie zastępczego nie ma co liczyć. Najlepszym wyjściem jest przesiadka do następnego, który jedzie dwa razy dłużej.  Ewidentnie nie dotrę do szkoły na czas. Nie zawsze musi być tak źle, więc może najzwyczajniej w świecie zdążę i szczęśliwie dojadę do szkoły.  Autobus powrotny 14.20. Jak to z nim jest? Czasami przyjedzie za późno, czasami za wcześnie lub nie przyjedzie w ogóle. Kiedy już zjawi się na czas to jest wypakowany jak kobieca walizka, którą mąż nerwowo próbuje zamknąć kilka minut przed planowanym wyjazdem? Kierowca zamyka drzwi, jest gdzie postawić obydwie nogi – osiągnęliśmy sukces, możemy jechać dalej. W środku ludzie wyglądają jak zapuszkowane sardynki. Grymasy zmęczenia przeplatają się ze złością. Nie da się ukryć, że są to trudne warunki do codziennej jazdy. Pierwszy zakręt i każdy upada na siebie jak kostki domina popchnięte lekkim skinieniem palca. Najgorzej jest latem, kiedy w powietrzu unoszą się wszystkie zapachy świata, zapewniam nie jest to przyjemne, a temperatura sięga +30. 
   Wbrew pozorom ta krótka chwila podróży daje dużo do myślenia. Zawsze spoglądam na twarze ludzi. Wszyscy są tak samo zmęczeni jak ja, mają za sobą ciężki dzień. Jedni skończyli właśnie pracę i marzą o rodzinnym obierze i drzemce, inni wracają ze szkoły i próbują, choć przez chwilę o niej zapomnieć, ale ciągle po głowie chodzą im myśli o jutrzejszych sprawdzianach. Można spotkać schorowaną żonę, która jedzie odwiedzić swoje męża w szpitalu, ciężko pracującą matkę, dla której jedyną chwilą wytchenia jest ta krótka podróż autobusem, młodego chłopaka, który jedzie do swojej dziewczyny, wesoła staruszkę, która z radością dziękuje za ustąpienie jej miejsca, grupę młodych ludzi, którzy niezwykle żywiołowo opowiadają o minionym weekendzie, a kierowca? On chce tylko, aby bezpiecznie minął mu kolejny zwykły dzień pracy.  Ci wszyscy ludzie zapewne nie raz, tak samo jak ja, narzekali na zawodność komunikacji miejskiej. Zabawne – rano ten problem wydawał mi się bardziej znaczący niż teraz, po tej chwili spędzonej wśród tych wszystkich ludzi. Bo przecież jest to ważne, ale czy najważniejsze? 

Kalinka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz